Drukuj

...gdzie orły, sokoły?

ProfileObiecałam słów kilka na temat tegorocznych wyników postępowania kwalifikacyjnego - po artykule red. Radwana pt. "Zapaść w służbie cywilnej". Pan redaktor i jego konsultanci próbują rozwikłać tajemnicę braku zainteresowania egzaminem i jego "zdawalności". Przy samym artykule znajdziecie wykres, na którym porównano wysokość limitu na lata 2007-2016 i liczbę osób podchodzących do egzaminu. Wydawałoby się, że jest to dość czytelny obraz, ale... pokażę Wam inny. Dane źródłowe wykopałam z archiwalnych sprawozdań Szefa s.c. i archiwalnych komunikatów na stronie dsc.kprm.gov.pl. Myślę, że tak naprawdę trzeba podzielić problem na części. Pierwsza część: limit mianowań (z uwzględnieniem pomniejszenia go o liczbę absolwentów KSAP z każdego rocznika). Druga: brak zaufania i poczucie niepewności. I trzecia: zniechęcenie i marazm albo przeciwnie - exodus. Właściwie o każdej z opcji była mowa w artykule, tyle że jest jeszcze coś: przydatność badanej wiedzy. Ale po kolei.
 

Limit mianowań

Przez 4 ostatnie lata limit pozostawał na poziomie 200, przy czym tak naprawdę ze względu na konieczność uwzględnienia wniosków absolwentów KSAP był niższy - wynosił w każdym roku mniej niż 170.  Warto też pamiętać o tym, że samo zdanie egzaminu nie gwarantuje mianowania - trzeba jeszcze zmieścić się w limicie. A to oznacza, że jeśli były osoby które uzyskały taką samą liczbę punktów na dolnej granicy zdawalności to odpadały wszystkie, jeśli uwględnienie ich wyniku spowodowałoby przekroczenie limitu. W latach 2011-2012 liczba chętnych była jeszcze dość duża, mimo spadku limitu. Największe powodzenie miał egzamin w roku 2010 - jak widać, był to pierwszy rok gdy liczba osób które zdały egzamin była wyższa niż limit. Czyli w latach poprzednich, 2007-2009 każdy kto zdał  mianowanie uzyskiwał. W 2010 - już nie. Warto pamiętać, że aby zostać dopuszczonym do egzaminu trzeba mieć odpowiedni certyfikat językowy, poświadczający znajomość języka obcego. A to kosztuje, nie tylko sam certyfikat, ale i przygotowanie się do odpowiedniego egzaminu. Koszt postępowania kwalifikacyjnego też ma znaczenie: np. w roku 2015 koszt ten wynosił 612,50 zł. Dla przyjeżdżających do Warszawy z prowincji trzeba jeszcze doliczyć koszty podróży i jakiegoś noclegu. I wyżywienia. Biorąc pod uwagę miesięczne uposażenie większości urzędników trudno wygospodarować jednorazowo taką kwotę. Oczywiście, cytując klasyka, zawsze można zmienić pracę lub wziąć kredyt, jednak w tym pierwszym przypadku przystępowanie do egzaminu straciłoby sens, a w tym drugim - jak uda się uzyskać mianowanie, to koszt się zwróci i kredyt będzie z czego spłacić. Ale jeśli nie - to są pieniądze wyrzucone w błoto.
Swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało co właściwie tyle kosztuje? Moja córka szczęśliwie zdała ostatnio egzamin certyfikujący znajomość jęz. japońskiego na poziomie N2 - i koszt tego dość złożonego egzaminu zamknął się w kwocie 150 zł.
Chyba wystąpię z wnioskiem o udzielenie informacji publicznej w jaki sposób owa opłata jest naliczana. Tzn. jak liczone są koszty egzaminu.
Ale wracając do tematu: trochę kojarzy mi się to z grą w ruletkę. Stawiasz kasę i wygrasz albo przegrasz. Wydaje się Wam, że wystarczy się obryć? Nic podobnego, pytania to loteria. Do tego jeszcze wrócimy w ostatnim punkcie.
 

Brak zaufania i poczucie niepewności

 
Nigdy nie podchodziłam do egzaminu - po pierwsze dlatego, że nie chcę pracować w urzędzie do końca życia, a po drugie - bo raz już byłam zatrudniona na podstawie mianowania i mi to odebrano. Zwyczajnie nie wierzę w stałość tego rozwiązania, nic się tak szybko nie zmienia jak przepisy w naszym kraju. Ten sposób myślenia dzieli ze mną wiele osób, szczególnie w ostatnich latach, kiedy co jakiś czas mówi się o konieczności zmian w służbie cywilnej. Przykład? A proszę bardzo: w 2013 roku na zlecenie Ministerstwa Finansów Bank Światowy przeprowadził badanie kształtowania wynagrodzeń w sektorze publicznym. Pisaliśmy o tym TUTAJ. Po tym badaniu zaczęły się przymiarki do zmian w systemie naszych wynagrodzeń: m. in. słynna awantura po rekomendacjach Szefa s.c. gdzie po raz pierwszy mowa była o zabraniu trzynastek. Nie będę przepisywać całego naszego artykułu, skoro wrzuciłam linka, ale pozwolę sobie przypomnieć jeden cytat z tego raportu:
W związku z tym, że przynależność do grona urzędników służby cywilnej wiążę się z konkretną osobą, a nie ze stanowiskiem, dochodzi do znacznych nierówności w poziomie płac. Osoby wykonujące identyczną prace otrzymują różne wynagrodzenie w zależności od przynależności do grona urzędników
służby cywilnej. Aby rozwiązać ten problem, Rząd może się zdecydować na powrót do systemu opartego na stanowiskach, w którym szczególne przywileje i wynagrodzenie zarezerwowane są dla określonych stanowisk wysokiego szczebla.
 
Czy tego rodzaju stwierdzenia i ciągłe ruchy wokół systemu naszych wynagrodzeń mogą skłonić świadomą takich zaleceń osobę do płacenia za egzamin? W moim urzędzie ostatnio chodzi taki żart, że gdyby ktokolwiek jeszcze zamawiał jakiś nowy sprzęt biurowy (typu np. biurka) to wszystko powinno być na kółkach. A drzwi powinny być obrotowe. Łatwiej byłoby się przenosić z miejsca na miejsce. Ostatnie reorganizacje dokopały wszystkim tak, że do dziś ciężko się pozbierać. A przed nami kolejne. Modne jest też ostatnio słowo "mobilność". Jak patrzę na urzędowych informatyków ze skarbówki to (jakiekolwiek intencje ma pomysłodawca owej mobilności) wszystko kojarzy mi się z tym co ich spotkało. Tzn. tego, że wciąż są ganiani po całym województwie. Na tym polega stabilność w budżetówce? A to przepraszam.
Zmiany w ustawie o służbie cywilnej w naszym (tj. urzędników i pracowników ksc) odczuciu też nie motywują do starania się o mianowanie. Po co, skoro na wyższe stanowiska konkursy zostały zlikwidowane? Ten "papierek" ma dziś niewielkie znaczenie.
No i jeszcze jedno: wiele słyszałam od osób, które mają status urzędnika o pomijaniu ich przy nagrodach czy podwyżkach (jak już takie święto się trafi, np. ze względu na likwidację etatu), bo: "ty i tak masz więcej, bo masz dodatek". Wiele też słyszałam o szykanowaniu takich osób przez przełożonych, którzy mianowania nie mają. I przez współpracowników. Człowiek człowiekowi wilkiem - i takie tam. Druga strona natomiast twierdzi, że owi urzędnicy nie wykonują innych zadań niż pozostali, a zarabiają więcej. Ale, przepraszam - czy to jest wina tych pracowników, że nie jest wykorzystywany ich potencjał? Co mnie przeraża w tym wszystkim najbardziej to skala tych zjawisk o których było wyżej - mam naprawdę ze względu na portal kontakt z bardzo wieloma ludźmi. I to nie jest niewielka próba...
Może ludzie są skłonni odpuścić starania o tę nieco większą kasę (co ze względu na limit mianowań i tak jest zdarzeniem niepewnym) wyłącznie dla świętego spokoju?
 

Zniechęcenie i marazm albo przeciwnie - exodus

 
Rozmawiając z różnymi znajomymi, nie tylko ze skarbówki, zauważam niespotykany dotąd poziom zniechęcenia. Dziwne? Zamrożenie wynagrodzeń od dziewięciu lat (a tym samym w przyszłości niższa emerytura), wizerunek urzędnika w społeczeństwie, wykonywanie nikomu niepotrzebnych zadań kosztem leżących ważnych, ciągła niepewność, poczucie bycia obywatelem gorszej kategorii (ze względu na liczne zakazy, nie obowiązujące zazwyczaj reszty obywateli) - to wszystko i jeszcze trochę powoduje, że ogień zapału przygasa kolejno w ludziach, po których ciężko się tego było spodziewać. Tak, we mnie też. Najprostszym rozwiązaniem jest ucieczka. Niestety, nie każdy może sobie na nią pozwolić. Nie każdy ma nie więcej 30 lat, jest facetem i mieszka w Warszawie czy innym dużym mieście. Zatem można uciec albo pogrążać się w beznadziejnej apatii. Czy jest jeszcze ktoś kto o nas powalczy? A kto miałby w tym interes? Społeczeństwo, które uważa urzędników za darmozjadów? Politycy, którze zawsze mają pod ręką czarownice na które można zwalić winę jak coś nie wyjdzie?
Na dane statystyczne z tegorocznego egzaminu przyjdzie pewnie jeszcze trochę poczekać. Moja teza jest taka, że większość tegorocznych kandydatów nie ma długiego stażu pracy w urzędzie. Dowiedzieli się, że można powalczyć o dodatek do pensji więc zrobili to. Oczywiście, mogę się mylić. Sądząc jednak z tego co widzę i słyszę od różnych ludzi doświadczeni pracownicy albo szukają nowej roboty albo zrezygnowali z jakiejkolwiek walki. Trwają... Ktoś mógłby spytać, dlaczego tak niewiele osób zdało ten egzamin - i takie właśnie w artykule pytanie postawił red. Radwan.
Odpowiedź jest prosta: jak sądzę, byli to optymiści. Gatunek w służbie cywilnej na wymarciu. Z czasów studenckich pamiętam, że optymiści zazwyczaj uczyli się mniej niż pesymiści, wyznając niezmiennie zasadę: "jakoś to będzie". To był oczywiście żart - jeśli kogoś uraziłam, przepraszam. A serio mówiąc, to pokażę Wam pytania z tegorocznego egzaminu - w ostatniej części. Myślę, że one wiele wyjaśnią.
 

Panta rhei

 
Ostatni czynnik nad którym trzeba się zastanowić to sama formuła egzaminu. W mojej ocenie - mocno archaiczna. Może czas na jakieś zmiany? W jaki sposób wiedza kuta na pamięć ma pomóc być lepszym urzędnikiem nie silę się zgadywać. Żyjemy w XXI wieku, gdzie najcenniejszym towarem jest aktualna informacja, a najbardziej pożądane umiejętności to wyszukiwanie informacji, ich analiza i interpretacja. Zmienia się wszystko wokół nas w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. W czasach Heraklita z Efezu jego słynne powiedzenie powstało może nad brzegiem rzeki. My tego płynięcia doświadczamy nad rwącym wodospadem. Czas się przystosować do tych zmian. W obliczu codziennego zalewu informacji żadnego sensu nie ma kucie na pamięć sprawozdania Szefa s.c. Ale zawsze warto umieć je znaleźć. Poczytać. Zinterpretować wykresy. Pozestawiać sobie inaczej dane i zrobić własne wykresy. Orientować się w ekonomii, nie poprzez klepanie regułek, ale poprzez umiejętność oceny zdarzeń które wpłyną/ wpłynęły na to co się dzieje wokół urzędu. Przecież nasze urzędnicze decyzje też wpływają na otoczenie...
Urzędnik mianowany przede wszystkim powinien umieć myśleć wielowarstwowo. Kojarzyć. Wyciągać wnioski. Przewidywać. Sprawdzian umiejętności teoretycznie bada umiejętność analizy i wykorzystywania informacji - ale czysto teoretycznie. Bo można się do niego przygotować rozwiązując podobne zadania. I to, że idzie nam lepiej po takim przygotowaniu nie znaczy, że nam się podniosło IQ tylko że nauczyliśmy się szybciej rozwiązywać zadania określonego rodzaju. Myślę, że lepsze byłyby casusy wymagające faktycznej analizy,  interpretacji i znalezienia własnego rozwiązania problemu. Albo wskazania wniosków.
A tak w ogóle to na tym właśnie egzaminie byłoby dobrze sprawdzać umiejętność tworzenia tekstów prostym, zrozumiałym językiem. Można się pokusić nawet o tłumaczenie urzędowego pisma na ludzki język. Przecież DSC miał udział w przygotowaniu strony obywatel.gov.pl i rekomenduje materiały propagujące zrozumiały język wśród urzędników.
I na koniec obiecane pytania z tegorocznego testu wiedzy. Z ręką na sercu, na ile z nich odpowiedzieliście prawidłowo bez zaglądania do pomocy naukowych?