stetoskop

Na stronach Dziennika Gazety Prawnej pojawił się artykuł, tym razem zatytułowany: Urzędnicy i nauczyciele bez skrupułów chodzą na zwolnienia. Przecież ZUS zapłaci.

Ilekroć czytam artykuły naszego ulubionego autora (choć tym razem występuje w duecie) zastanawia mnie nieodmiennie jak wygląda proces wyciągania wniosków z danych które ma przed sobą. Pomijam już drobny fakt, że tym artykułem zostali obrażeni przede wszystkim lekarze o których wprawdzie mowy bezpośrednio nie ma, ale z kontekstu wynika, że wystawianie przez nich lewych zwolnień na każde życzenie to powszechna praktyka i właściwie to innych się wcale nie wystawia. Obrażeni zostali również i urzędnicy i nauczyciele. Można z tekstu wysnuć wniosek, że nie istnieje coś takiego jak choroba, tylko nadużycie. Jakoś mi się to skojarzyło z takim starym dowcipem:

Do gabinetu lekarskiego wbiega pielęgniarka.

- Panie doktorze,ten symulant z pokoju 123 właśnie zmarł!

- Nooo, teraz to już przesadził!


Ponieważ jest to portal służby cywilnej, w obronie nauczycieli powiem tylko, że o ile pracownik jakiejkolwiek innej instytucji czy pracodawcy prywatnego nie czuje się na siłach iść do pracy, ma możliwość wzięcia urlopu. Nauczyciel nie. Rozumiem więc, że nie chcąc narażać się DGP nauczyciele powinni się spiąć i chorować wyłącznie podczas wakacji i ferii. Tylko że wtedy akurat nie mają kontaktu z dziećmi, a często jest tak, że jeden kaszlący uczeń zaraża pół klasy i nauczyciela. Poza tym nauczyciel pracuje głosem, jak głos nie działa, zajęć prowadzić się nie da. To całkiem tak, jakby pan redaktor uszkodził paluszek (ten którym pisze) i odgryzł sobie kawałek języka (nie mógłby podyktować).

Urzędnicy również mają kontakt z ludźmi, a grypa jak się rozpowszechnia to chyba mówić nie muszę. Nie mówiąc już o innych schorzeniach.  

Wprawdzie sama bywam u lekarza dopiero wtedy jak już trzeba mnie tam zanieść (na swoje usprawiedliwienie w kontekście tego co za chwilę: akurat mnie wirusy jakoś omijają), niemniej logika i matematyka wskazują wyraźnie, że lepej aby osoba roznosząca w danym momencie wirusy pozostała w domu niż dzieliła się nimi ze wszystkimi współpracownikami (a pośrednio z ich rodzinami i znajomymi członków tych rodzin itd.). Wymuszanie chodzenia do pracy na tych, którzy rozsiewają akurat różne drobnoustroje w sumie będzie kosztowało znacznie więcej niż jedno L-4 (które i tak jest finansowane z zapłaconych wcześniej przez chorego składek).

Właściwie pozostałe wnioski jakie mi się nasunęły wystąpiły już w kometarzach do przywołanego artykułu (poczytajcie sobie), ale może warto wspomnieć, że pracodawcy prywatni niezbyt chętnie zatrudniają młode kobiety, a częstą przyczyną zwolnień jest ciąża lub opieka nad chorym dzieckiem. I te pierwsze to właśnie zwolnienia długotrwałe. Gdyby pan Redaktor kiedyś był w ciąży to wiedziałby, że różne dolegliwości z tego tytułu nie są rzadkością. Ale to tak na marginesie. Ale zapomniałam, że pan redaktor ma za złe kobietom tak w ogóle, więc o empatii tutaj mowy być nie może.

Przywołane w artykule wypowiedzi m. in. kwiatu naszych prywatych pracodawców to tylko zasłona dymna. Doszłam bowiem do wniosku, że poprzez propagowanie unikania wizyt u lekarza DGP napędza klientów producentom paraleków i to być może (oprócz wierszówki, oczywiście) był cel tego nieszczęsnego artykułu.

W końcu skoro pan redaktor twardo się trzyma swojego stylu "bij urzędnika" bez choćby powierzchownej analizy struktury zatrudnienia u pracodawców prywatnych i w budżetówce to ja też mogę coś zasugerować. To, że pracodawcy prywatni zmuszają chorych ludzi do pracy strasząc ich zwolnieniem - a tak często przecież bywa - ma być normą wszędzie? Komuś chyba kasa przesłoniła jakikolwiek system wartości. Humanitaryzm zanika w naszej rzeczywistości, niestety...

I sama się teraz zastanawiam, dlaczego właściwie trzeba komukolwiek tłumaczyć, że ludzie chorują?

Joomla templates by a4joomla